• benchmark.pl
  • Gry
  • Wolfenstein: Youngblood – zabójcze siostrzyczki eksperymentują na całego
Wolfenstein: Youngblood – zabójcze siostrzyczki eksperymentują na całego
Gry

Wolfenstein: Youngblood – zabójcze siostrzyczki eksperymentują na całego

przeczytasz w 6 min.

Seria Wolfenstein wpływa na nieznane wody rozgrywki kooperacyjnej. Co za tym idzie, Wolfenstein: Youngblood zakrawa na szalony eksperyment, przy którym czasem coś wybuchnie, czasem popieści kogoś prądem i niekoniecznie wyszło marce na zdrowie.

Ocena benchmark.pl
  • 3,6/5
Plusy

- świetny klimat alternatywnego Paryża z lat osiemdziesiątych,; - niesamowicie satysfakcjonujące potyczki z nazistami,; - garść nowych rozwiązań urozmaicających rozgrywkę,; - kooperacja nieźle wpisana w znaną stylistykę serii,; - ciekawie zaprojektowane lokacje,; - system rozwoju postaci,; - w wersji Deluxe możliwość zaproszenia do zabawy gracza, który nie posiada gry.

Minusy

- niedostatek warstwy fabularnej,; - grafika (na konsolach) gdzieniegdzie zawodzi,; - nieustanne powracanie do tych samych lokacji,; - misje wydłużane na siłę,; - ogólne poczucie monotonii,; - mało oryginalne i niezbyt wciągające scenariusze misji,; - sporo mikropłatności.

Wolfenstein: Youngblood – do masakry trzeba dwojga

Moja relacja z serią Wolfenstein od Machine Games jest mocno pokręcona. Od zachwytów do rzucania padem, od oczekiwania na kolejną część po skrajne znudzenie niektórymi etapami, od śmiechu po obrzydzenie, od dzikiego uczucia satysfakcji po wstydliwe obniżanie poziomu trudności…

Jest jednak coś takiego, co sprawia, że cały czas wracam do tych strzelanin. I chociaż nie uważam wcale Wolfenstein: The New Order za arcydzieło, widzę wyraźne wady Wolfenstein II: The New Colossus i mam sporo uwag do Wolfenstein: The Old Blood, to jednak mocno trzymałem kciuki za Wolfenstein: Youngblood. Nie żebym liczył na to, że  nowa gra z miejsca trafi na topowe miejsca rankingów gier, ale chciałem znowu poczuć frajdę z eksterminacji Nazistów..

Jednocześnie miałem też masę wątpliwości, bo po pierwsze to tylko poboczna odsłona, a więc z założenia mniej rozbudowana, niż „jedynka” i „dwójka”. Po drugie rozgrywka jest niemal zupełnie prototypowa, bo eksperymentalnie skrojona pod kooperację dwóch osób. I wreszcie po trzecie – w roli głównej występują córki-bliźniaczki Blazkowicza, a nie mój ulubieniec we własnej osobie. Z takimi właśnie nadziejami i obawami usiadłem do Wolfenstein: Youngblood i… już po godzinie grania odetchnąłem z ulgą. Niestety, przedwcześnie. Zdecydowanie przedwcześnie. 

Gdzie jest Billy?

Historia, jaką opowiada Wolfenstein: Youngblood, jest zupełnie pretekstowa, a przez większość czasu wcale się o niej nie pamięta. Warto jednak na początek w dwóch słowach nakreślić tło fabularne. Otóż Terror-Billy, czyli znany i lubiany Blazkowicz, w tajemniczych okolicznościach pojechał do Paryża i zniknął. 

Śladem wiekowego zabójcy nazistów ruszają jego dwie córki, które prędko nawiązują kontakt z francuskim ruchem oporu. Partyzanci na dzień dobry zlecają im straceńczą misję, a kiedy dziewczyny wychodzą z niej cało, pojawia się cała lista zleceń, które finalnie mają doprowadzić do odnalezienia Blazkowicza i – przy okazji – spuszczenia łomotu hitlerowskiej wierchuszce.

Wolfenstein: Youngblood - walka z maszyną

Sednem sprawy są trzy potężne wieże, nazwane Brat 1, 2 i 3, z których Niemcy sprawują władzę nad francuską stolicą. Ale zanim panny Blazkowicz przystąpią do szturmu na te fortyfikacje muszą nabrać trochę doświadczenia. I to w zasadzie tyle, jeśli chodzi o historię. Nie brzmi ona szczególnie porywająco i, w rzeczy samej, taka nie jest.

Po pierwszej godzinie grania, kiedy przydarzają się jeszcze jakieś przerywniki filmowe i wpadające w ucho dialogi, dalej jest już tylko przerabianie nazistów na mielone i żmudne „nabijanie ekspa”. Tak, tak, chodzi o poziomy doświadczenia. Zdziwieni? A to bynajmniej nie jedyna nowinka, jaka pojawia się w Wolfenstein: Youngblood. 

Kreski, kwadraty i cyferki

Liniowa rozgrywka kładąca mocny akcent na historię, do jakiej przyzwyczaiła nas seria Wolfenstein, nijak nie pasuje do zabawy w kooperacji. Zdecydowano się więc wykorzystać siedzibę francuskiego ruchu oporu w paryskich katakumbach jako swego rodzaju bazę wypadową. Teraz to gracz decyduje, które zlecenie zrealizuje jako pierwsze. Później starczy tylko przenieść się do odpowiedniej dzielnicy Paryża i wykonać cel misji.

Co istotne, przy każdym z zadań jest wskaźnik informujący o poziomie trudności, który koresponduje z poziomami doświadczenia naszej bohaterki. Te ostatnie podnosimy zabijając przeciwników, wykonując misje, znajdując różne przedmioty… Krótko mówiąc – standard. 

Wolfenstein: Youngblood - dwa pistolety maszynowe

Warto jedynie dodać, że różnica poziomów nie jest tak bezlitosna jak w innych produkcjach. Kiedy podjąłem się zabawy wspólnie z Maciejem Piotrowskim, który nie zdążył jeszcze zacząć gry i wciąż miał pierwszy poziom (ja byłem wówczas na piętnastym), z powodzeniem kosiliśmy wrogów.  Brak doświadczenia drugiego gracza prawie wcale nie doskwierał. Również, kiedy zdarzyło nam się zbłądzić w rejon z dużo silniejszymi od nas obu przeciwnikami, spokojnie zdołaliśmy odeprzeć ich atak i wrócić w bezpieczniejsze miejsce.

Tak, tak, wrogowie mają teraz także poziomy doświadczenia. Ale nie tylko. Żeby urozmaicić rozgrywkę i uczynić ją bardziej przejrzystą, nad głową każdego przeciwnika zainstalowano pasek zdrowia plus kwadraty lub kreski symbolizujące jego osłonę. I tutaj ciekawostka! Broń, którą posiadamy, posiada analogiczne znaki i kluczowe jest odpowiednie dopasowanie spluwy do tarczy wroga.

Wolfenstein: Youngblood - ulepszanie broni

Poza tym zestaw broni jest łudząco podobny jak w poprzednich częściach. Urozmaicono jedynie system jej modyfikacji (do którego wykorzystywane są znajdowane w świecie gry monety) oraz wprowadzono elementy estetyczne.

Podobnie jest z umiejętnościami, wśród których też pojawiło się parę nowych pozycji, takich jak choćby kamuflaż, który pozwala zniknąć z pola widzenia przeciwników. Oprócz tego siostry Blazkowicz korzystają z gestów, które – i to prawdziwa ciekawostka! - pełnią nie tylko rolę popularnych „emotek’, ale też zapewniają określony bonus (np. regenerują zdrowie czy czasowo zwiększają obrażenia).

Wszystkie te nowości naprawdę zgrabnie wkomponowano w to, co znałem już z poprzednich części Wolfensteina, i wcale nie zabiły klimatu rozgrywki, do jakiego przyzwyczaiła mnie ta seria. Jest więc sporo piekielnie satysfakcjonującego strzelania (nawet ciut bardziej dynamicznego, niż w poprzednich odsłonach) oraz eksploracji w poszukiwaniu sekretów i wyposażenia.

I, czytając to wszystko, można by pomyśleć, że Wolfenstein: Youngblood to sukces pełną gębą. Nic bardziej mylnego. Bo, niestety, jest jeszcze parę spraw, o których trzeba wspomnieć.

Wolfenstein: Youngblood - zdarzają się i takie klimatyczne lokacje

Nazistowski Dzień Świstaka

Pomyślałem sobie: super, tyle misji do zrobienia, mogę wybrać, którą wykonam najpierw, którą później, twórcy naobiecywali, że gra będzie bardzo długa… No tak, zapomnieli jednak dodać, że ta długość została osiągnięta wielokrotnym wykorzystaniem tych samych map.

I nie byłoby w tym nic złego, bo lokacje są malownicze i mają rewelacyjny klimat nazistowskiego Paryża fikcyjnych lat osiemdziesiątych. Jednak zabrano się za to ewidentnie bez pomysłu. Co za tym idzie, wykonywanie kolejnych zadań przypomina spływający krwią „Dzień Świstaka”.

W kółko wracałem do tych samych miejsc, w których pojawiali się dokładnie ci sami żołnierze, co wcześniej. Na domiar złego wydawało się, że twórcy Wolfenstein: Youngblood, zamiast zapobiegać takiej monotonii, z premedytacją wykorzystują ją przeciwko graczowi.

Sięgnę po przykład. W jednej z misji moim celem było odnalezienie laserowego działa. Przedarłem się więc przez zastępy hitlerowców i znalazłem ustrojstwo. Niestety, brakowało w nim akumulatora, a ten znajdował się w zupełnie innej lokacji. Wróciłem więc do mapy metra (która służy za system szybkiej podróży) i przeniosłem się do wskazanego miejsca. 

Pech chciał, że akcja mojego poprzedniego zadania toczyła się właśnie tam, a więc przyszło mi wycinać w pień tych samych drabów, których zabijałem pół godziny wcześniej. Zacisnąłem jednak zęby i znalazłem przeklęty akumulator (który już na tym etapie był jedynie sztucznym wydłużaniem prostego zadania), po czym ruszyłem z powrotem do laserowego działa. 

A przy tym dziale kto na mnie czekał? Zgadliście! Dokładnie ci sami żołnierze, których dziesięć minut wcześniej już zabiłem. Ja wiem, że studio Machine Games lubi od czasu do czasu wprowadzić do gry żywe trupy, ale to już przesada!

Wolfenstein: Youngblood - uwaga na potężnego przeciwnika

Żeby jeszcze lepiej zilustrować, jak męczącą sprawą jest ta „świstakowatość” Wolfenstein: Youngblood, posłużę się kolejnym przykładem. Wybrałem się na jedną z wież oznaczoną kryptonimem Brat 2. Namęczyłem się niemiłosiernie, żeby wdrapać się na sam szczyt i wykończyć finałowego przeciwnika. Ale udało się! A to przecież wielka sprawa!

Wróciłem do katakumb z wysoko podniesioną głową, licząc na to, że cała paryska partyzantka powita mnie szampanem i gratulacjami, a zaraz potem obejrzę filmik, który popchnie akcję naprzód (bo przecież – przypomnijmy – chodziło o jedną z najważniejszych misji w grze!). Tymczasem w katakumbach cicho jak… w katakumbach. Tylko nad jedną postacią miga wykrzyknik sygnalizujący, że coś chce mi powiedzieć.

Pobiegłem więc do niej, licząc na to, że chociaż ona doceni mój trud. Tymczasem Francuz poinformował mnie jedynie, że na dachu wieży, z której właśnie przyszedłem, znajdują się jeszcze zbiorniki paliwa i jemu się akurat przypomniało, że dobrze byłoby je wysadzić. Tak że, jeśli to nie problem, fajnie jakbym się tam jeszcze raz pofatygował. Oczywiście, po drodze mordując tych wszystkich nazistów, których już raz wymordowałem. Co tu dużo mówić, łzy bezsilności i rozpaczy kapały na mojego pada, kiedy wychodziłem z katakumb wprost do menu głównego.  

Wolfenstein: Youngblood - ponownie ta sama lokacja

Wolfenstein: Youngblood – czy warto kupić?

No właśnie, czy warto? Cena z pewnością do tego zachęca. Ale z drugiej strony, jest uzasadniona, bo chodzi jedynie o poboczną odsłonę serii. W dodatku – mocno niedoskonałą.

Mimo wszystko, niełatwo udzielić odpowiedzi na to pytanie. Wolfenstein: Youngblood potwornie irytuje monotonią i powtarzalnością, a do tego brakuje mu wyraźnej linii fabularnej, która mogłaby jakoś to zrekompensować.

Warto też wspomnieć, że edycja Deluxe posiada opcję zaproszenia do zabawy gracza, który nie posiada swojej kopii gry (wystarczy, że pobierze klienta).

Poza tym jednak, wszystko składa się w dobrze przemyślaną całość. W szczególności mam na myśli system walki, który jest co najmniej tak satysfakcjonujący, jak w poprzednich częściach, a do tego na swój sposób swobodniejszy, bo – poza pewnymi momentami – zabawa w dwie osoby jest w zasadzie bezproblemowa. Trudno tutaj utknąć na dłużej ze względu na wyśrubowany poziom trudności, tak jak to miało miejsce w minionych przygodach Blazkowicza.

Wolfenstein: Youngblood - dodatkowe skórki

Do tego trzeba dorzucić jeszcze klimat, bardzo ciekawie zaprojektowane lokacje i system rozwoju postaci, który nie najgorzej napędza całą rozgrywkę. No i warto też wspomnieć, że edycja Deluxe posiada opcję zaproszenia do zabawy gracza, który nie posiada swojej kopii gry (wystarczy, że pobierze klienta). 

Jeśli więc komuś to wszystko wystarcza, kooperacyjny Wolfenstein to pomysł, któremu nie może się oprzeć, a do tego jest skłonny poświęcić warstwę fabularną i po kilka razy czyścić z nazistów te same lokacje, to Wolfenstein: Youngblood jest grą jego marzeń. Niestety, ja miałem inne marzenia. Dlatego pewnie nie będę zbyt często wracał do Wolfenstein: Youngblood… No chyba, że po ciężkim dniu w pracy. Bo jednak Wolfensteinowa masakra w dalszym ciągu do odreagowania wkurzenia nadaje się naprawdę nieźle.

Wolfenstein: Youngblood - kombinezony siostrzyczek Blazkowicz

Ocena końcowa Wolfenstein: Youngblood

  • świetny klimat alternatywnego Paryża z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku
  • niesamowicie satysfakcjonujące potyczki z nazistami
  • garść nowych rozwiązań urozmaicających rozgrywkę
  • kooperacja nieźle wpisana w znaną stylistykę serii
  • ciekawie zaprojektowane lokacje
  • system rozwoju postaci
  • w wersji Deluxe możliwość zaproszenie do wspólnej zabawy gracza, który nie posiada gry
     
  • niedostatek warstwy fabularnej
  • grafika (na konsoli) gdzieniegdzie zawodzi
  • nieustanne powracanie do tych samych lokacji
  • misje wydłużane na siłę
  • ogólne poczucie monotonii
  • mało oryginalne i niezbyt wciagające scenariusze misji
  • mikropłatności
     
  • Grafika:
     dobry
  • Dźwięk:
     dobry plus
  • Grywalność:
     dostateczny

Ocena ogólna:

72% 3,6/5

Egzemplarz recenzencki gry Wolfenstein: Youngblood otrzymaliśmy bezpłatnie od wydawcy gry - firmy Cenega S.A.

Komentarze

7
Zaloguj się, aby skomentować
avatar
Komentowanie dostępne jest tylko dla zarejestrowanych użytkowników serwisu.
  • avatar
    cochinek
    3
    Ocena 2.7 na metacriticu daje pelen obraz, co gracze mysla o tej produkcji.
    • avatar
      DustEater
      2
      właściwa recenzja obrazująca poziom tej gry :D

      https://www.youtube.com/watch?v=jU3ajukc4pk
      • avatar
        blebleble
        0
        https://youtu.be/Vujv5IwrR7U
        • avatar
          xbk123
          0
          Nie no, ja firmie Bethesda pieniędzy nie dam, bo wiem, że nadal będą wypuszczać takie kotlety. A chcę im pomóc wyjść z patologii ; - )